Monako takie luksusowe I Autostopowy powrót vol. 4

Blask, blichtr, bogactwo, ferrari i wszechogarniający snobizm - dokładnie tego spodziewałam się po Monako. Że będzie zapierać dech w piersiach, porażać atrakcyjnością i wzbudzać zachwyt. Gdziekolwiek się jedzie, Monako zawsze jest nie po drodze, dlatego za jeden z celów tej podróży postawiliśmy sobie właśnie to państwo. I całe szczęście - odhaczone, nie trzeba tu już więcej wracać.


Przejście całego kraju z zachodu na wschód zajmuje jakieś 40 minut.  Gorzej, gdy ma się na plecach kilkanaście kilogramów i faktycznie chce się przejść - Monako jest miastem kilkupiętrowym, dlatego za każdym zakrętem czai się zwykle jakieś podejście pod górę, albo zejście w dół. Na całe szczęście mają tam spore ułatwienie. Po raz pierwszy spotkałam się z windami publicznymi, które pozwalają zaoszczędzić sporo sił i czasu. Tak po prostu wchodzisz z ulicy do windy i wyjeżdżasz "piętro" wyżej.

Hipsterskie foty w publicznych  (jeszcze bardziej hipsterskich) windach.

Po Monako jeżdżą zwykłe samochody, ulicami chodzą normalni ludzie. W supermarketach (a są aż dwa!) ceny są właściwie jak we Francji. Z każdego miejsca u góry miasta rozciąga się w zasadzie jednakowy widok. Jest bardzo ładny, ale generalnie szału nie ma.


 

Spotkaliśmy w Monako trójkę polskich autostopowiczów, którzy dotarli tam z Polski przez Włochy... pociągami, bo we Włoszech złapanie jakiegokolwiek stopa graniczyło z cudem. Wypadało nam zatem wrócić przez całe Monako i wyjść do Francji, żeby złapać coś w kierunku Marsylii. Albo na północ. Albo... gdziekolwiek.

Było po siedemnastej, a my byliśmy głodni i bardzo zmęczeni. Wtedy Marcin zapytał mnie: "Kąpałaś się kiedyś w morzu w Monako?" Uśmiechnęłam się tylko i po 2 minutach rozpakowywaliśmy nasze wielkie plecaki w poszukiwaniu kąpielówek. Szybka kąpiel, jeszcze szybszy zimny prysznic na plaży i... czas na jedzenie. Supermarkety niestety zostały po drugiej stronie miasta (serio, oba są obok siebie i oczywiście nie tam, gdzie ich potrzebowaliśmy). Czekałam więc z bagażami, a Marcin poszedł na łowy. Jak wrócił po godzinie, ja byłam bliska płaczu - był piątek, zbliżała się 19, zatem za 3 godziny stawały na cały weekend wszystkie tiry. Opcja powrotu przez Włochy odpadła, więc dom i Żywiec - zamiast coraz bliższe - wydawały mi się coraz odleglejsze. Marcin na szczęście nie pozwolił mi na zbyt długi kryzys: "No jak tu będziesz tak siedzieć, to na pewno nic nie złapiemy. Wstawaj, idziemy!".

Ubrałam plecak i zaczęłam dreptać po chodniku wylotówką z Monako, machając co chwilę od niechcenia kciukiem. Szliśmy do Francji, ale od strony Włoch. W górę i w górę, wciąż było gorąco, a mnie coraz bardziej chciało się pić. Marcin odszedł już bardzo daleko, krzyknęłam tylko: "Stóóój, chcę wody!", żeby chociaż na chwilę go zatrzymać i odpocząć. Usiadł i czekał. Jak doszłam, trzeba było napisać kartkę, bo z samym kciukiem nie mieliśmy wielkich szans powodzenia. 

"Pisz ANYWHERE" - dostałam polecenie. - "W sumie teraz nam to już obojętne, gdzie pojedziemy. Wszędzie będzie bliżej domu, niż tu."

Napisałam. Oparłam tabliczkę na kolanach, chwyciłam butelkę z wodą i zobaczyłam uśmiechniętą kobietę wymachującą do mnie rękami w samochodzie. Niestety, przejechała. Zakręciłam butelkę, włożyłam do torby i usłyszałam głośne trąbienie. Blondynka wymachująca rękami zawróciła i czekała w zatoczce kawałek dalej. Poderwaliśmy się z miejsca, podbiegliśmy do niej, a ona z uśmiechem zapytała nas: - "Anywhere? ARE YOU CRAZY? Istambuł, USA, Szanghaj? Gdzie mam Was zawieść?" - "Gdziekolwiek, byle jak najdalej od Monako. Bo my jedziemy do Polski." - "Niech będzie do Polski, wsiadajcie!"

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz