Pustynia tuż za rogiem.

Jeśli kiedykolwiek wydawało się Wam, że jazda na wielbłądzie jest przyjemna, wygodna i sprawia wiele frajdy, to muszę Was rozczarować - tyłek boli, nogi bolą i w ogóle to strasznie niewygodnie jest. Stefan bardzo się starał, ale niestety był równie niewygodnym wielbłądem jak inne. 



Na pustynię ruszyliśmy o świcie w środę. Czekało nas 10h w busiku z grupką turystów w japonkach, sukienkach i z eleganckimi walizkami. Zapowiadało się ciekawie. Około godzinę czasu zajęło nam wyjechanie z Marrakeszu i wyjechanie w góry. Atlas jest bajecznie piękny! Mimo deficytu snu udało mi się jeszcze trochę nie spać, tylko gapiłam się (dosłownie - gapiłam!) przez okno. Po drodze - jak to na wycieczki przystało - mieliśmy postoje przy punktach widokowych, w drogich restauracjach. Na szczęście były i ciekawsze przystanki, na przykład w miejscu, gdzie kręcili m. in. Gladiatora, czy Grę o Tron.


---> Przeczytaj też: Pustynne safari w Dubaju


Około godziny osiemnastej, kierowca zatrzymał się i oznajmił: "Macie 10 minut, kupcie wodę i idźcie do łazienki, do jutra nic nie będzie". Ruszyliśmy przepakować plecaki, umyć zęby i zabrać ciepłe ciuchy. Wyobraźcie sobie rumor wśród właścicielek różowych walizek :) W każdym razie - dojechaliśmy finalnie do punktu, gdzie czekały na nas wielbłądy. Słońce zaczynało zachodzić, więc był to najwyższy czas na rozpoczęcie wędrówki. 


Miała być niecała godzina, było półtorej. Teoretycznie super. Praktycznie jednak jechaliśmy w egipskich ciemnościach , bo słońce zaszło już po pół godzinie, zaczynało wiać i powoli robić się chłodno. No i było już okropnie niewygodnie! Dojechaliśmy jako ostatnia grupa. Przywitano nas herbatą, zaraz potem była kolacja, a później "wieczorek kulturalny". O ile kolacja była smaczna, występy "tubylców" były straszne. Wybębnili od niechcenia trzy piosenki, coś zaśpiewali i koniec. Tak, byliśmy rozczarowani. Stwierdziliśmy, że pójdziemy pooglądać gwiazdy. No tak, ale przy namiotach wciąż świeciło się światło... Ja szybko zrezygnowałam i poszłam spać do namiotu. Na całe szczęście przyszedł po chwili Tomek i wyciągnął mnie jeszcze na piach. Zgasili światło.  Leżeliśmy gapiąc się w niebo, aż nagle usłyszeliśmy głos: "Macie ochotę na herbatę?". Tym sposobem wylądowaliśmy w kuchennym namiocie z Mohamedem i Mohamedem, którzy nauczyli nas parzyć marokański napój. Udało mi się dostać porcję bez cukru i wiecie co? Coś w niej było nie tak... Po raz pierwszy pomyślałam - no dobra, ta herbata MUSI być z cukrem! A po wypiciu herbaty chłopaki trochę nas przebrali i przyszedł czas na wspólne zdjęcie :D


Nie spaliśmy zbyt długo, bo i niezbyt dobrze. Budziki zadzwoniły, migiem zebraliśmy się na wschód słońca. I było pięknie. Dla takich chwil warto wstawać, warto w ogóle nie spać i przemierzać setki kilometrów. Warto.


Zaczęli dzwonić na śniadanie. Szybki posiłek (marokański chleb, herbata i dżem) i na wielbłądy. Stefan już czekał. I był dużo wygodniejszy, niż dzień wcześniej. 

 

Może dlatego, że przejażdżka trwała tylko pół godziny? W promieniach porannego słońca okazało się, że nasza "pustynia" znajdowała się bowiem tuż przy drodze...
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz